niedziela, 5 marca 2017

Niebo wciąż takie same.

Oddech za oddechem. Spotkanie za spotkaniem. Błąd za błędem. Cel za celem. Rocznica za rocznicą.
A nad nami wciąż to samo rozciąga się niebo.

Zawsze lubiłam wpatrywać się w niebo. Patrzeć na wschody i zachody słońca. Na niebo przejrzyste, niebo pochmurne, niebo gwieździste. Niebo burzowe i deszczowe. Niebo chabrowe, morskie, czarne, błękitne, seledynowe, a nawet żółto-pomarańczowo-różowo-czerwone. Czasami myślę wtedy o oceanach gwiazd oddalonych o miliony lat świetlnych. Jednak równie często myślę o tym, że nie ważne gdzie teraz jesteś, wszyscy mamy dokładnie to samo niebo, na które może spoglądasz w tym samym momencie. Czasem też interpretuję te wszystkie chmurowe słonie, wiedźmy, naleśniki, pióra i krokodyle.

Niebo uzależnia, a ja lubię być uzależniona. Od smaku herbaty z cytryną, zapachu skoszonej trawy, dźwięku dziecięcego śmiechu, jesiennego podmuchu wiatru, od innych ludzi. Potrzebuję przywiązania. Potrzebuję ludzi. Lubię na nich czekać, słuchać ich wywodów i rad, śmiać się z nimi, czasem z nich, wzdychać do nich i tęsknić. Niektóre człowieki bowiem- fascynują, a ja lubię być zafascynowana.

Lubię wymyślać cele, których nigdy nie osiągnę. 
To takie marzenia, które tylko wydają się realne. 
W tym moim półświatku, jest ich bardzo dużo.
Zatrzasnęły się drzwi. Potężne, zbite z solidnych dębowych desek. Zatrzasnęły się z łoskotem, który roznosił się echem jeszcze kilka dłuższych chwil. Zadrżały zlęknione zawiasy i strwożyła się niewzruszona do tej pory futryna. Takie zwyczajne z pozoru drzwi. Gdy wyjrzałam przez dziurkę od klucza okazało się że na zewnątrz panowała cudownie duszna atmosfera. Cisza przed burzą. Bajkową, oczyszczającą burzą. Drzwi te, choć piękne, nie miały żadnej klamki. Zostałam zamknięta w mojej własnej głowie.

W pokoiku mego umysłu nagle coś zaświtało. Przez okno wdarł się promień popołudniowego słońca. Desperacko spadał na drewnianą podłogę i czołgał się powoli w mym kierunku, spragniony pieszczot. Przyglądałam mu się długi czas, gdy zmęczony wbijał paznokcie w drewnianą podłogę. Gdy zbliżyłam się do niego, nie był rozgoryczony. Wręcz przeciwnie- otoczył mnie swą namiętną poświatą. Tak szybko zniknął. Burzowe chmury znów przysłoniły słońce i zabrały moje słoneczne promienie.

Otworzyłam więc moje małe drewniane okienko. Z atłasowej pościeli ściągnęłam ukochanego, pluszowego miśka z którym wyszłam przez oszklone ramy. Zaczęło padać, lecz nie oglądałam się za siebie. Burza zsyła nam upragnione oczyszczenie, a niedługo potem odda mi mój promyk nadziei.
 
Kiedy to się stało? Cóż takiego się wydarzyło? W którym momencie mojego życia przestałam patrzeć w niebo rozmarzonym wzrokiem, po to by spoglądać na stopy twardo uderzające w ziemię?

Niebo zawsze było moim celem. Wzbiłam się niczym Ikar wprost do słońca, po to by dosięgnąć wszystkich gwiazd. Po co tak zachłannie chciałam dotknąć słońca, które tak bez litości spaliło skrzydła mojej wiary?

Bez skrzydeł człowiek uczy się chodzić na nowo, twardo stąpając stopami po ziemi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz